• WFF rozrywka wieczorową porą

    WFF czyli Warszawski Festiwal Filmowy to rewelacyjna okazja aby zapoznać się ze sztuką filmową inną niż hollywoodzka. Przepadam za tą okazją, jednak jeśli przyjrzeć się faktom to nie uczestniczę w tym wydarzeniu częściej niż sportowcy w olimpiadzie. Szkoda, wielka szkoda, bo żeby nie wiem jak nudny był festiwalowy film i tak jest ciekawie. Zazwyczaj nie wiem co obejrzę, jest mi to zupełnie obojętne, nie będzie to produkcja amerykańska, a jeśli nawet to bez typowych cech gatunku filmu do zarabiania. W niedzielę była ostatnia szansa aby pooglądać sobie te nudziarstwa ściągnięte z całego świata. Sceneria piękna, październikowy wieczór, ziejący pustką plac pod budowlą jak z sennego koszmaru (mam na myśli Pałac Kultury i Nauki a jakże), gigantyczne kolumny, ciężkie wrota i wnętrze o nietuzinkowym wystroju, kasa, chwila negocjacji i mam bilet na seans, który zaczął się 10 minut wcześniej. Obsługa zadeklarowała, że wpuści mnie na 5 filmów z zestawu 6, pierwszy właśnie trwa i nie mogę przeszkadzać innym w rozkoszowaniu się nudą. W tym czasie podziwiam rzemiosło lat pięćdziesiątych w postaci parkietów, snycerki, szklanych żyrandoli i kutych krat. (Swoją drogą to też jest temat obłędny w dzisiejszych czasach, jakim cudem pierwszy z brzegu stolarz i parkieciarz robili takie rzeczy)

    Dlaczego wpadam tak na ostatnią chwilę? Plakaty na mieście widzę znacznie wcześniej, koduję w głowie, tak pamiętaj jest festiwal, ponudzisz się tak jak lubisz najbardziej, masz 2 tygodnie, kup sobie bilet, wybierz coś z sensem, poczytaj o czym to jest. Zazwyczaj przypominam sobie o moich festiwalowych planach, gdy ogłaszają zwycięzcę i jest już po wszystkim. Trzeba ująć to tak, w 2020 i tak miałam dużo szczęścia. Festiwal odbył się i to z publicznością w prawdziwych salach kinowych a nie wirtualnie a ja zdążyłam kupić bilet na jeden z ostatnich seansów. Z tą nudą to jednak przesada i koloryzowanie. Mam masę szczęścia jeżeli na mojej liście przypadkowych festiwalowych trofeów znalazły się "Trainspotting" i "Kontrolerzy". W tym roku było to coś zupełnie innego, temat przewodni, któremu swoje dzieła poświęcili filmowcy z pewnością tu sobie będę poruszać dalej. Na dziś tylko tyle "jak to jest mieć dzieci".

    CD

    Pierwszy pominięty film postaram się odszukać w sieci. Obejrzałam dzieło niemieckie i belgijskie bliźniaczo podobne w wielu aspektach. W obydwu wersjach mamy rodzica przytłoczonego swoim jedynym potomkiem, biedactwo zmagające się ciężarem własnego istnienia, ciężarem swojego dziecka również dosłownym, fizycznym i jego tobołków. Sceny noszenia dziecka i jego rzeczy, przedstawiono jako dość przykre, widz ma namacalnie poczuć ten ciężar. Dzieci są nieznośnymi bytami domagającymi się nieustannie czegoś, najczęściej zwyczajnie uwagi i pobycia razem, są utrapieniem dla owych nieszczęsnych rodziców zajętych swoimi sprawami a po prawdzie niczym szczególnym czyli cierpieniem sobie w odosobnieniu. Rodzin nie ma, są partnerzy już opuszczeni, z którymi kiedyś dziecko zostało sfabrykowane w nieznanych okolicznościach (! okoliczności są bardzo zbliżone u wszystkich). Widz nie wie czym kierował się "bohater rodzic" powołując nowe życie, miłością, a może przymusem bo tak trzeba w pewnym wieku albo dzieło-dziecko pojawiło się przypadkiem jako efekt uboczny cielesnych uciech czy jakoś tam inaczej. Same dzieci to inteligentne, bystre, piękne, energiczne, samodzielne i dojrzałe osoby w wieku lat ok. 9, w nich nadzieja patrząc na te filmy. Dlaczego przydzielono im w scenariuszu takie lebiegi, trąby, niedorajdy i faje jako rodziców zupełnie nie rozumiem. W końcu jakaś dziedziczność cech obowiązuje a tu nic z tych rzeczy. Film niemiecki jest dodatkowo obciążony klimacikiem Jugendamdtu i innych instytucji, które bacznie obserwują łapy rodziców czy aby obywatel, którego czasowo przechowują w domach jest odpowiednio prowadzony, czy nie występują jakieś wypaczenia niegodne. Scena prawie histerii przy 3h spóźnieniu do szkoły w warunkach polskich może być odbierana jako dziwna, zaspało no to się spóźni a za Odrą to już życiowy dramat. Szósty film zestawu, amerykański, przedstawia komediowe ujęcie tematu relacji z potomstwem z ważną różnicą, ojciec nie jest życiową ofermą bo w Ameryce to nie przystoi i mamy happy end, Film 4, irański ukazuje nieco inne filozoficzne zagadnienie, pewnie chodziło o coś głębszego, niestety nie to mnie zainteresowało. Dziecko jest, małoletnia córcia, odebrana ze szkoły, jakby sama nie mogła wrócić do domu, co więcej grymasi, że nowa sukienka nie taka jak trzeba. Nieszczęście jakie spadło na irańską matkę z powodu wymiany sukienki z białej na czerwoną, bo się córce nie podobała, jest przytłaczające. W końcu nie wiem czy ta czerwona była ładniejsza, co więcej nie wiem jaka była biała, pokazano tylko szeleszczące opakowanie, wewnątrz podobno była sukienka a może coś przeoczyłam? Dlaczego nie interesuje mnie los starszej pani, dalsza relacja matki i córki, najprawdopodobniej naznaczona tragiczną w skutkach błędną, interpretacją zdarzenia tylko fason sukienki, odcień czerwieni i jak prezentuje się w obu wersjach kolorystycznych, to pewnie chory objaw konsumpcjonizmu. Tak w tym filmie zainteresowała mnie tylko sukienka, której i tak nie było, dziwne... Co na to reżyser, scenarzysta czy byliby ze mnie zadowoleni?

    Film węgierski zasługuje na odrębny akapit, niebawem, a sam temat "jak to jest mieć dzieci" na akapitów znacznie więcej.

    Dzieci, dzieci w polskim filmie, najbardziej lubię te z "Czterdziestolatka" Jagodę i Mareczka.

    CDN

    i następuje

    Dzieło kinematografii węgierskiej "Druga tura" wyświetlone jako 5, zmartwiło mnie swoim potencjalnym realizmem. Ideę przedstawioną w filmie ludzkość ćwiczyła już na własnym, delikatnym, żywym organizmie ze skutkami, a jakże opłakanymi i wstydliwymi. Do tego stopnia wstydliwymi, że jeśli powiem, że ten proceder był uprawiany w Szwecji do lat siedemdziesiątych a w Japonii jeszcze dłużej (skończyli z tym zupełnie niedawno) to prawie nikt o tym nie wie. Mowa o eugenice, wspomaganym doskonaleniu ludzkiej populacji poprzez wytwarzanie jedynie przydatnych członków społeczeństwa z wyselekcjonowanego materiału genetycznego. Żadna przypadkowość nie może mieć miejsca, nie można zaufać naturze. Rozród jest regulowany i sterowany, nie wszyscy mają prawo do posiadania potomstwa. Oceny jakości materiału rozrodowego dokonują wyznaczone jednostki, które wskazują czyja kopulacja ma sens z gwarancją doskonałego, wartościowego miotu. Tak, wiem ciężko i nieprzyjemnie się to czyta, obrzydliwe, tak z buciorami w cudze życie, nie? Film węgierski to taka niby groteska, jednak jeśli przyjrzeć się tak na zimno, to bardzo, bardzo przykry realizm. Od takich procedur dzieli nas tylko jeden krok głębiej w szaleństwo a tkwimy w nim właśnie po uszy (może po pas, bo po kostki to już raczej nie). Jedyny bohater, którego polubiłam, zachowujący ludzkie cechy i trochę swobody to paskudny, tłustawy drań i łapówkarz, urzędnik z komisji badającej przydatność kandydatów na rodziców.

    Na szczęście pokaz zakończył film 6 czyli amerykański, ten z happy endem i wyszłam z kina w doskonałym nastroju, zastanawiając się jednak, jak to jest z tymi dziećmi, mam swoje przemyślenia, którymi oczywiście się podzielę.

    Teraz, zaraz, za niedługo oddam się tematowi "Jak to jest mieć dzieci" na odrębnej podstronie.

    Nie, to temat trudniejszy niż się spodziewałam, jednak za jakiś czas.


    Wilajezi

    październik, tym razem jego 21 dzień i 22, 23 też


Wilajezi