Po pierwsze nie mam pewności co do tytułu jaki nadałam wywodom poniżej. Jednak niech taki sobie zostanie. To będzie coś w rodzaju dzielenia włosa na czworo. Są rzeczy, które budzą skrajne odczucia w zależności od miejsca występowania od bezbrzeżnego zachwytu do skrajnego obrzydzenia. Sprawa nie jest fundamentalnej wagi, tak się wydaje na pierwszy rzut oka. Być może na bazie tej obserwacji, którą podzieliła się ze mną pewna ważna persona, da się wyciągnąć jakieś użyteczne wnioski bo jest całkiem ciekawa. Zacznijmy od zachwytu i obrzydzenia, właściwie są to odczucia w pewnym sensie podobne i mierzalne do umieszczenia na jednym, wspólnym wykresie, osi liczbowej z wyznaczonym punktem zero, wartościami dodatnimi i ujemnymi oddającymi intensywność afektu, pozytywnego lub negatywnego. Zero to oczywiste, postawa neutralna wobec rzeczy czy zjawiska. Weźmy taki sobie włos - jako obiekt badań i obserwacji.
Włos w bujnej falującej na wietrze fryzurze, rozsypującej się we wszystkich kierunkach w nieustannym ruchu, wśród refleksów światła na tle błękitnego nieba; zachwycający.
Włos w wijącym się kosmyku zalotnie uciekającym z koka o złożonej geometrii 3D, w odcieniach dojrzałych pszenicznych kłosów; piękny po prostu.
Włos uczesany równiutko, spadający na ramię razem z innymi; śliczny.
W odbiciu lustrzanym, niesforny włos delikatnie przygładzany; widok całkiem ładny
Ten sam włos przez chwilę owinięty na wypustkach szczotki, obojętnie wyrzucany do kosza w łazience, żadnych emocji nie budzi; zero.
Włos znaleziony na biurku, pod kalendarzem na zapisanej kartce; lekka niechęć.
Włos, jasne że ciągle ten sam, który spadł na podłogę i owinął się wraz z innymi na rolce krzesła; paskudny.
Włos ciągnący się z wnętrza ciasta, po ugryzieniu pączka, w jakim by nie był kolorze, choćby blond; obrzydliwy.
Włos, nieco tłusty i bardzo błyszczący bo oblepiony czymś kleistym, trochę splątany, wyciągany wraz z uczepionymi innymi z odpływu w łazience; ohydny.
Ten wpis dotyka pewnej kwestii nurtującej mnie od dawna, dręczącej mnie również zawodowo a mianowicie kwestii "podobania się", wymykającej się wszelkim definicjom, o której już wspominałam. "Podobanie się" zasługuje na własny tekst, ciągle nie mam pomysłów jak ugryźć ten temat.
ALW
Spostrzeżenie opisane powyżej dotyczy też ludzi np. sympatyczny prezenter z poczuciem humoru i pewną religijną fiksacją dodającą nietuzinkowego charakteru, budzący przyjazne uczucia przeniesiony prosto z talentszołu do polityki nieustannie pozbawia się werbalnie piątej klepki i każe myśleć o sobie z politowaniem (oczywiście nie wszystkim) a to ta sama osoba. Siebie trudno zmienić, trzeba zmienić otoczenie i będzie wrażenie głębokiej przemiany, możliwe?
A propos "postawa neutralna" długo nie potrafiłam sobie wyobrazić takiego zdumiewająco wygodnego zjawiska, uwalniającego z potrzeby nieustannej klasyfikacji. Pracuję nad przyswojeniem obojętności z pewnymi sukcesami.